Moje emocje wokół wyprawy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Na samym początku mi się podobało (nowe miejsce, dużo zieleni, ładna pogoda i tak dalej). Potem po pierwszej fascynacji przyszedł okres narzekania na codzienne niedogodności, które opisałem w poprzednim wpisie. Miałem mindfuck, bo zastanawiałem się jak można nie cieszyć się takim otoczeniem. No ale co poradzić, tak było. Z jednej strony zielony raj, a z drugiej strony te wszystkie upierdliwości i jakoś nie mogłem ich zignorować.
Palma
Po kilku dniach pobytu, będąc w stanie tego dysonansu, pojechaliśmy do Palmy spotkać się z Fabianem. To właśnie Fabian namówił mnie, żeby eksplorację Hiszpanii rozpocząć od Majorki. Pół roku wcześniej poznałem go przy okazji spotkania biznesowego w Dubaju. Tak opowiadał o Majorce, że trudno było nie spróbować, tym bardziej, że nigdy wcześniej na tej wyspie nie byłem. Gość mieszka tu od kilkudziesięciu lat, więc rekomendacja miała solidne podstawy.
Muszę przyznać, że pomimo mojego wcześniejszego narzekania i ogólnie średniego nastroju, Palma zrobiła na mnie dobre wrażenie. Na pewno dobrą reklamę zrobił jej Fabian, ale jeszcze zanim się znaleźliśmy, doceniłem miejskie podziemne parkingi. Zostawienie auta w centrum nie jest logistycznym koszmarem, nawet przy wciąż stosunkowo dużej liczbie turystów.
Stare miasto warto odwiedzić. Sieć wąskich uliczek, ciekawa architektura i nieinwazyjnie wplecione sklepy robią robotę. Ponoć w Palmie nie widzi się dużych centrów handlowych. Dużo małych sklepików, a jak są większe to się tego w ogóle nie czuje. Po starym mieście można się długo snuć i nie robi się nudno.
Pierwszy raz piłem kawę z lodem, tutaj ponoć popularne. No kawa z lodem, dupy nie urwało ale wrócę do tego.
Nie mogę zasprzęglić
Będąc w Palmie zapomniałem na chwilę, że byłem przecież niezadowolony. Następnego dnia wszystko wróciło. Komary, sofa, na której pracowałem i wpadała mi do niej dupa, jakiś taki ogólnie pesymistyczny vibe. Jak to mawia mój znajomy Krzychu, nie mogłem z Majorką „zasprzęglić”. Praca nie szła dobrze, a klimat miejsca mnie jakoś wciąż przytłaczał. Do tego pogoda nieco się zepsuła, w nocy burza, pies w panice, wywaliło korki. No i następny dzień podobny. Bodziu funkcjonował w sinusoidzie maniakalno-depresyjnej. Albo mu się mega podobało i biegał jak szalony, albo jak padało i wiało, uciekał w świat swoich lęków.
Artá
Korzystając z chwili czasu wybraliśmy się do miasteczka Artá, które znajduje się w drodze do naszej trzeciej miejscówki. Chcieliśmy zobaczyć jaki tam jest klimat. Pagórkowato, jazda była przyjemna. Miasteczko jakby opuszczone, wąskie uliczki z jednym centralnym miejscem gdzie byli jacyś ludzie. Klimat nieco mniej turystyczny, choć to miejsce ma jakąś historię. Obok na wzgórzu jest zabytkowy klasztor.
No dobra, nawet nie wiem czy to jest klasztor czy kościół i czym to tak naprawdę się różni. Jeśli chodzi o zabytki, to na pewno nie jestem dobrym źródłem informacji. Ot jakieś murki, widoczek fajny. Jeszcze jakby w ogóle ludzi nie było, to może i jakaś estetyczna wrażliwość we mnie by zapiszczała, ale turyści zmiksowani z murkami i widoczkami to jakoś wypłaszczyli.
Eksploracja ze znajomymi
Jakiś czas wcześniej zaprosiliśmy znajomych i za chwilę mieli do nas przyjechać. Pogoda zapowiadała się słabo. Telefon niezmiennie informował, że mamy nastawić się na zero słońca, burze i deszcz. No zajebiście. Przez myśl przechodziła mi wizja jak siedzimy wszyscy w tym domu „zamku”, a na zewnątrz sajgon. Nastąpiło jednak jakiegoś magiczne odwrócenie wszystkiego – począwszy od pogody, a na nastroju skończywszy.
Przyjazd znajomych wytrącił mnie z trybu „życie i praca na Majorce” i płynnie włożył w tryb „wspólna eksploracja wyspy”. Poza tym trochę udzielił mi się ich optymizm, bo przyjechali przede wszystkim w celu miłego spędzenia czasu, a nie pracy. W takich właśnie okolicznościach zasprzęgliłem, a wino i wspólne biesiadowanie pomogło.
Valdemossa
Podczas spotkania z Fabianem, dowiedzieliśmy się, że warto zobaczyć Valdemossę, małe miasteczko w górach na północ od Palmy. Od tego zaczęliśmy objazdówkę i to był bardzo fajny czas. Klimatyczne knajpki, fajne widoki i chillout.
Kawka tu, spacer tam, przyjemna okolica. Ponoć w tym miejscu nasz Chopin coś stworzył i jest nawet jego małe muzeum, gdzie można chyba obejrzeć fortepian, na którym grał. A może i dotknąć można, cholera wie, nie sprawdzaliśmy.
Formentor
W ciągu drugiego dnia wybraliśmy się na północny kraniec wyspy, gdzie był zupełnie inny klimat. Długie wąskie serpentyny najpierw przez „łyse” góry, a potem przez las. Musi to być chyba mekka kolarzy, bo było ich mnóstwo. Na samym końcu jazdy jest latarnia. Ponoć w ciągu sezonu nie można tam w ogóle jeździć samochodem, jeżdżą tylko autobusy. Zajebiste widoki, ale w trakcie jazdy trudno przystanąć aby je skonsumować, bo zatoczki na auta są malutkie i trudno trafić na wolne miejsce. W drodze powrotnej jednak się udało. Ogrom przestrzeni, skaliste zielone zbocza, przyroda w formacie RAW. Była kawka przy latarni i z powrotem.
Potem jeszcze szybki wypad do portu w Pollença i powrót. Jakoś akurat ta Pollença mnie szczególnie nie zajarała, ale może dlatego, że byłem już zmęczony, a kolacja była taka sobie. Okiem ignoranta stwierdzam, że lepsze plaże ma Palma albo Alcudia, która jest zaraz obok. Jadąc na Formentor warto tu jednak zahaczyć.
Plażing i skutering
W końcu pojawiła się dobra pogoda na plażing. Wybór padł na plażę koło Alcúdia, miasteczka turystycznego obok naszej pierwszej miejscówki. Jest tam długa linia brzegowa i warto pojechać nieco dalej na południe, w stronę Can Picafort, np. do Playa del Muro. Mniej ludzi i mniej klimatu typowo plażowego, czyli biegających i krzyczących dzieci, sklepów z dmuchanymi materacami i tego typu atrakcji. Jeśli chodzi o plaże to na pewno warto też wybrać się do Palmy. Byliśmy tam na początku zaraz po przyjeździe, ale nie mogliśmy wejść z psem. Plaże w Palmie są szerokie, zadbane i przynajmniej rano nie było tłumów.
Zamoczyłem dupę, poleżałem na plecach w słonej wodzie, wyschłem i tyle mi wystarczyło. Nie należę do osobników, którzy leżą plackiem przez pól dnia w słońcu, więc dwie godziny plażingu było w sam raz. W międzyczasie wpadliśmy na pomysł, żeby wieczorem spróbować jet ski. Fajna zajawka, jak ktoś lubi nieco adrenaliny to na pewno polecam. W Can Picafort są dwie wypożyczalnie, obie obok siebie. Wzięliśmy godzinę i to było akurat.
Wieczorem czas na chillout przy bezchmurnym niebie. Z namaszczeniem potraktowałem RAIDem leżaki i wszystko dookoła.
Alcúdia
Podczas ostatniego dnia pobytu znajomych, pojechaliśmy zobaczyć stare miasto w Alcúdii. Akurat w ten dzień był jakiś festyn i mnóstwo ludzi, więc nie było łatwo. Najpierw przez dobre 15 minut szukaliśmy miejsca, a potem weszliśmy do starego miasta. Jestem pewien, że gdyby akurat nie było tam tego spędu, to miejsce bardziej by mi podeszło. Ale trzeba przyznać, że fajny klimat. Nawet jak gdzieś w środku robią remont, to miejsce jest tak ogarnięte, że nie kłuje w oczy.
Po drodze zostałem zwabiony przez malarza-amatora, który namówił do gry w szachy. Przy mojej wygranej miał namalować mój portret za darmo, a przy przegranej miałem zapłacić 25 EUR. No i jak się okazało, był niezły w te szachy. Dość szybko ze mną wygrał i potem mnie malował. Humor miałem nie najlepszy, bo ta przegrana była sroga. Po 15 minutach malowania wytworzył dzieło, które znalazło się w koszu 50 metrów dalej.
Tego dnia stara część Alcúdii nie była przystosowana do przyjęcia takiej ilości ludzkiej dobroci i próba napicia się kawy w pierwszym lepszym miejscu skończyła się ewakuacją. Po krótkim spacerze dalej, znaleźliśmy się na kursie kolizyjnym z epicentrum rozrywki dla dzieci, wielkimi dmuchanymi materacami i ilość decybeli niepokojąco rosła. Odbiliśmy jednak sprawnie w drugą stronę i postanowiliśmy wracać… ale jeszcze jedno słowo o jedzeniu
Nie będę na tym blogu opisywał kulinarnych specjałów, wyszukanych smaków i ogólnie wzbijał się na wyżyny ze świata kuchni. Po prostu dlatego, że nie jestem z tego świata. Lubię swoje sprawdzone smaki, może czasem coś poeksperymentuję, ale jak jestem naprawdę głodny to szukam albo łososia albo kurczaka 🙂 No dobra… trochę przesadziłem. Jeszcze miejsce na parę dań się znajdzie, ale wiesz na pewno o co chodzi. Szybka i miła obsługa, świeże i dobrze zrobione jedzenie oraz fajny klimat lokalu są dla mnie wystarczające. To wszystko ma Los Patos koło Alcúdii i miejsce polecam! Byliśmy tam kilka razy, również ze znajomymi i oni też docenili, więc dobra opinia nie tylko moja.
Powrót do „zamku” i zmiana miejscówki
Znajomi pojechali i w poniedziałek powtórka z mojej sinusoidy wrażeń. Już myślałem, że zasprzęgliłem, a tu masz babo placek. Znowu komary, znowu dupa wpada do sofy i znowu słabo. Pierwsze miejsce naszego pobytu zdecydowanie odżyło przy odwiedzinach znajomych, ale samo w sobie ciągnęło mnie w dół. No trudno, bywa. Na szczęście we wtorek już wyjechaliśmy do drugiej miejscówki.
W drugim miejscu zapowiada się zupełnie inny klimat, pozytywny vibe odżył i moje sprzęgło pyknęło koncertowo. Sypialnie u góry, a nie w piwnicy, nowsze łazienki, brak komarów, szybki internet… można pracować!